Randez vous, jak dawniej mówiono, w XIX wiecznym Krakowie było rzeczą niezmiernie trudną. Sięgnijmy do biblii dobrego wychowania czyli wiekopomnych „Zwyczajów towarzyskich” Zygmunta Sarneckiego.
Czytamy tam: „dopiero po dwudziestu pięciu latach skończonych, może panna mieszkać i wychodzić sama, i to wtedy tylko, kiedy straciła ojca i matkę. Dopokąd posiada rodziców, musi mieszkać pod ich dachem. Zwyczaje towarzyskie pozwalają pannie dwudziestopięcioletniej wychodzić samej, do trzydziestego roku jednakże nie może przyjmować mężczyzn w swojem mieszkaniu, ani wychodzić wieczorem na ulicę, jak do salonów, bez jakiej starszej, poważnej osoby… Wyjątek od tej reguły stanowią: nauczycielka, artystka, oraz każda młoda czy stara panna, pracą zarabiająca na życie.” No, znalazła się jakaś furtka, ale uchylona tylko nieznacznie.
Toż właśnie artystka, nawet w średnim już wieku, Gabriela Zapolska, skarży się w liście, że sama, bez opieki, musi wracać dorożką do domu, co naraża ją na obmowę. „We Francji – pisze Sarnecki – przyjęto powszechnie, że kobieta sama może być wprowadzona na bal lub do teatru przez krewnego, przyjaciela, a nawet przyjaciela przyjaciela, byle człowieka poważnego i budzącego zaufanie. U nas i to nie jest dobrze widziane”.
Ach, bal! Panny marzyły o nim, bo też nie było lepszej okazji do flirtu niż taniec. Figurowy naturalnie. W jednej figurze można było spojrzeć na partnera, w innej dotknąć dłonią, jeszcze w innej zamienić parę słów, uważając przecie by nie pozwolić sobie na zbytnią kokieterię. Ale spojrzeniami da się wyrazić wiele i wzbudzić drżenie serca, ba, całkiem zawrócić w głowie!. Cóż, kiedy każdy krok śledziło argusowe oko przyzwoitki.
Wszelako życie jest silniejsze od najsurowszych nawet rygorów. Zatem omijano je różnymi sposobami. Na plantach stały altany firmy „Rząca i Chmurski”, w których „panie sodowe” sprzedawały landrynki, lemoniady i wodę sodową z sokiem. I oczywiście obserwowały pilnie kto, z kim, kiedy… Co istotniejsze, pełniły także funkcję dyskretnych skrzynek kontaktowych, przyjmując i przekazując bądź to bileciki, bądź ustne zlecenia kiedy, gdzie itd. Pokonawszy zatem pierwsze przeszkody, można było, zachowując wszelkie pozory, umówić się na spotkanie. I tu pojawiała się kolejna zapora: gdzie? Może na krakowskim corso, czyli odcinku plant od „Drobnerionu” w stronę Wawelu? Tutaj, na werandzie i w ogródku restauracji gromadzą się po południu panowie z towarzystwa, muzyka gra kawałki salonowe, panie spacerują doglądając dzieci bawiących się pod opieką bon. W obłoczku kurzu wzbijanego trenem sukni, zza woalki, w cieniu parasolki chroniącej przed słońcem, łatwiej rzucić śmielsze spojrzenie czy nawet kilka zachęcających słów.
Było jedno uprzywilejowane miejsce: kościół św. Katarzyny, położony w odludnej dzielnicy, zawsze prawie zamknięty i pusty…
Tak można zacząć flirt, lecz gdzie go kontynuować? Otóż fiakrem, koniecznie z podniesioną budą, jechało się…najlepiej opowie to doświadczony Boy: „każdy światowy posiadacz garsoniery coś kolekcjonował, porcelanę czy coś podobnego, a każda dama interesowała się kolekcjami. Ale gdzie tam w Krakowie garsoniera i porcelana! Toteż wstępne schadzki były bardzo utrudnione. Było jedno uprzywilejowane miejsce: kościół św. Katarzyny, położony w odludnej dzielnicy, zawsze prawie zamknięty i pusty, gdzie jakiś stary obraz, dość nieprzyzwoity, przedstawiał męki piekielne grzeszników. Pokazywanie tego średniowiecznego zabytku to była „porcelana” cygańskiego Krakowa; tam można było zaprowadzić damę, nie brutalizując zbytnio sytuacji, a trzeba wiedzieć, że damy z epoki rembrandtowskich kapeluszy to były wściekłe mimozy. Odźwierny wpuszczał do zamkniętego kościoła za drobną opłatą, po czym zostawiał parę w mrocznych stallach. To dawało najzwyklejszej randce posmak perwersyjny, do czego młodzi dekadenci dociągali resztę…”
Tak to w ówczesnym królewsko-omszałym mieście nawet Amor figlował w cieniu kruchty. Przy tym pozory zostawały zachowane. Bo o ile mężczyzna nie musiał aż tak bardzo na nie zważać, kobiecie najmniejsze odstępstwo od dobrych obyczajów groziło śmiercią cywilną czyli wykluczeniem z towarzystwa. Jedynie duże pieniądze mogły zmyć hańbę z takiej „lekkomyślnej siostry”, acz opinia raz nadszarpnięta zostawała.
Panowie zatem chętnie odwiedzali piwogródki, których pełno było na Zwierzyńcu, ale też w Cichym Kąciku czy na Prądniku. Przyciągały bezpretensjonalną prostotą – ot, parterowy domek z drewnianym płotem, proste stoliki pod gęstą kopułą drzew. Często też dobre jedzenie i oczywiście piwo oraz wino. Tutaj wieczorem, w świetle naftowych latarni, roztaczały wdzięki różne Czarne Mańki czy królowe przedmieścia, za którymi uganiali się panowie z miasta. Tutaj rej wodziły andrusy i inne krowoderskie zuchy. Tu wreszcie przychodziła krakowska bohema szukać malowniczych typów i modelek do swych płócien. A że blisko były Oleandry…
Nazwa ta w gwarze krakowskich andrusów oznaczała nie tylko miejsce, które do dziś nazywa się Oleandrami, ale w ogóle zarośla wikliny, których tutaj nie brakowało, jako że Rudawa, nim ją skryto pod ziemią, licznymi odnogami plątała się po Błoniach, a i na brzegach pobliskiej, nieuregulowanej Wisły nie brakowało chaszczy i zarośli. Teren przeto znakomicie sprzyjał miłosnym zabawom i bez wątpienia był w tych celach wykorzystywany skwapliwie i gruntownie, co zresztą zostało uwiecznione w piosenkach wodewilowych. W tychże piosenkach utrwalono także zabawy na Bielanach, które były ulubionym miejscem majówek. Spotykał się na nich cały Kraków, radca i profesor, kamienicznik i murarz, majster i czeladnik, niekiedy nawet i arystokrata. Podczas majówek, na łonie natury skrapianym obficie alkoholem, gorset obyczajów nieco się rozluźniał:
Hej, w bielańskim lasku
Co tu ruchu, wrzasku,
Jakby całe piekło
Pod Kraków uciekło!
Jazda na huśtawce,
Odpoczynek w trawce,
Romanse wśród krzaków –
Tak się bawi Kraków!
Inna piosenka z wodewilu mówi – wzorem Mickiewicza – o mrówkach, które oblazły panienkę, zmuszając kawalerów do pomocy w ich zganianiu i kończy dwuznacznie:
To następstwa tych majówek,
Że trza szukać mrówek, mrówek!
Oj! te mrówki! Oj! ten las!
Różnych rzeczy uczą nas!…
Tak można się bawić przy sprzyjającej aurze wiosną i latem. Zimą natomiast pozostawało czekać wiosny, albo wybrać się do Parku Krakowskiego na ślizgawkę. Sunąc po lodzie przy dźwiękach muzyki obu płciom udawało się nieco nadwątlić bariery konwenansu, wszak czujna opiekunka raczej nie łyżwowała. Trudno się dziwić, że w takiej sytuacji panowie chętnie bywali w przybytkach, w których kobiety „pracą zarabiały na życie”, ale o tym się nie mówiło głośno. Później natomiast jeździło się do wód, leczyć skutki owych wizyt. Ale to już inna opowieść.
tekst: Witold Turdza
zdjęcia: Muzeum Historyczne Miasta Krakowa
Leave a Reply